czwartek, 31 października 2013

Retrospekcja - Najbliższa

Kiedy odchodziła Najbliższa Mi Osoba czułam się szczęśliwa. Nie dlatego, że umiera, tylko dlatego, że mogę przy niej być. Trzymałam ją za rękę, głaskałam po głowie, myślałam o tym jak bardzo ją kocham. Nie miałam czasu na płacz, byłam zajęta chłonięciem ostatnich chwil i zapamiętywaniem każdej minuty. Byłam jej wdzięczna za to, że była, że ją poznałam, że w ogóle miałam taką możliwość żeby ją pokochać.

Całowałam ją po policzkach, modliłam się za nią i choć nie jestem wierząca, wiedziałam że trafi do nieba. W ostatnich chwilach wyglądała strasznie, ale ja i tak dziękowałam wszystkiemu i wszystkim.

W końcu odeszła.

Fakt że jej nie ma, był niewyobrażalny. W jednej chwili doceniłam zdobycze kulturowe i geniusz żałobnych rytuałów, które do tej pory był dla mnie niezrozumiałe i obce. Bardzo czekałam na pogrzeb. Nie dlatego, że jest fajny, tylko dlatego że tęskniłam. Chciałam Najbliższą Mi Osobę zobaczyć raz jeszcze. Zwyczaj otwierania trumien wydawał mi się zawsze jakąś prymitywną obrzydliwością. Nie widziałam sensu w oglądaniu wymalowanych trupów, którzy nie przypominali nawet w promilu osób, którymi byli. Tym razem nie mogłam się doczekać. Nieważne jak Najbliższa będzie wyglądać, nieważne czy będzie do siebie podobna, ważne że ją zobaczę , jeszcze raz, ostatni raz.

Rodzina zdecydowała się na kremację. Był to cios w samo serce. Stanęłam bezradna w kościele i wybuchnęłam płaczem. Moje łzy to było jednak za mało. Ból był tak silny, że zwykły szloch nie był w stanie jego unaocznić. Pragnęłam by cały świat płakał wraz ze mną. Rozglądałam się za płaczkami, które wcieliłyby się w rolę, ale ich nie było. Był kościół, organista, ksiądz, ludzie, jedni smutni, inni znudzeni, ale nie było apokalipsy, końca świata lub choćby zwykłej burzy.

Emocje opadły lekko w kondukcie. Pomyślałam , że to mądre, by iść. Jest pustka i idziesz do pożegnania. Tego ostatniego. Że można z czegoś wyjść i dojść do następnego punktu.

Wyrzuty sumienia zaczęły się tuż po pogrzebie. Byłam niedostatecznie dobra, za mało okazywałam uczuć, za mało zrobiłam, zbyt dużo zajmowałam się sobą. Najbliższa Mi Osoba mnie oszukała. Nic nie powiedziała o swojej chorobie. Do końca blefowała. Lajkowała statusy na fejsie, drastyczne chudnięcie tłumaczyła problemami z tarczycą, kupiła perukę tak podobną, że nie zorientowałam się że to nie włosy. Wiedziałam , że coś nie gra. Od dawna. Pytałam się, ale w zamian otrzymywałam zapewnienia , że jest dobrze. Że liczę się ja, mój doktorat, moja firma, że Ona sobie radzi i mam się nie przejmować. O tym , że jest chora dowiedziałam się w ostatniej chwili. Dostałam też list, "Kochana Niemyślna, tak bardzo nie chciałam Cię martwić, mam nadzieję, że nie masz mi za złe". No więc miałam. Wiadomość o Jej chorobie, dotarła w ostatniej chwili, kiedy został tydzień. To wszystko poszło za szybko, nie miałam czasu się przygotować, nie miałam czasu powiedzieć wszystkiego co chciałam, czegokolwiek przemyśleć, wspólnie z nią przepłakać strach przed śmiercią. Zapomniałam , że Najbliższa Mi Osoba nienawidziła współczucia.

Pustka, bunt, oskarżenie, wyrzuty sumienia, poczucie winy. Skoro mi nie powiedziała, to może nie byłam tego warta?  Może się mnie bała? Może nie chciała mnie widzieć? Tonęłam w pytaniach i alkoholu. Cmentarza bałam się jak piekła, byłam przekonana, że jeśli stanę nad grobem to prawda wyjdzie na jaw. Jaka prawda? - pyta koleżanka. Nie wiem jaka, pewnie straszna.

Codziennie przejeżdżałam koło cmentarza z tym samym strachem. Ani razu się nie zatrzymałam. Lęk był silniejszy od miłości, ból dominował rozsądek. Przycmentarny Dom był okazją , żeby oswoić się z myślą przebywania tuż obok. W nocy gwałciłam Histeryczkę w dzień podchodziłam pod cmentarną bramę i krążyłam jak sęp. Obchodziłam cmentarz wkoło i płakałam. Ale wciąż bałam się wejść. Potem zaczęłam przychodzi w nocy. Tak by nikt nie widział. Mój umysł wyparł z pamięci miejsce pochówku, więc chodziłam w ciemnościach i patrzyłam bezmyślnie na setki innych grobów.

Pierwszy raz odwiedziłam Najbliższą Mi Osobę po wyjściu ze szpitala. Zaniosłam jej irysy. "I co? zawsze krzyczałaś na mnie gdy przynosiłam Ci kwiaty. Bałaś się czułości, tak samo jak ja bałam się miłości. Ale teraz mogę to zrobić. Więc masz. Irysy zawsze lubiłaś" i poszłam. Wizyty zaczęłam przedłużać. Czasami wpadałam tylko na chwilkę, w drodze z pracy, czasami na długo , by sobie pomonologować. Jutro będzie na jej grobie pełno zniczy i kwiatów. Przyjdzie rodzina, uczniowie, koleżanki z pracy, sąsiedzi. Będę i ja , świadoma idiotyzmu rytuału oraz swojej miłości.

Najbliższa Mi Osoba nigdy mnie nie opuściła. Cały czas o niej myślę, decyzje podejmuję przez pryzmat jej zdania, staram się by cały czas siedziała obok, choć ani przez chwilę nie brakuje Jej mniej. 

niedziela, 27 października 2013

Retrospekcja 3 - Przycmentarny dom

W przycmentarnym domu wylądowałam czwartego dnia niepicia. Wszystko było chujowe, zespół abstynencyjny, drążąca depresja, ból fizyczny a przede wszystkim lęk. Lęk przed samotnością. U Nieznanej Kobiety spędziłam pierwsze trzy noce , zażygując jej pościel i obsrywając kibel. Powrót do domu był niemożliwością i po przekroczeniu progów kawalerki poczułam potrzebę natychmiastowej ucieczki. Nie miałam siły na szlajanie się po mieście , dlatego z braku innego lepszego pomysłu zamieściłam krótką acz rzeczową notkę na jednym z branżowych portali o treści "umówię się na seks".

O dziwo był odzew.  Przebierałam w ofertach i tak właśnie poznała Histeryczkę Literatury, dziewczynę całkiem przyjazną w wyglądzie, acz nieco zaniedbaną, o krągłych kształtach i krótkich blond włosach. Jej niewątpliwym atutem był sam fakt poświęcenia się karierze naukowej. Drugi atut to , iż opiekowała się mieszkaniem  koleżanki, leżącym przy cmentarzu.

To tam dwa miesiące wcześniej pochowano Najbliższą Mi Osobę i to tam, bałam się przez następne miesiące pójść i zamiast tego topiłam żałobę w alkoholowych ciągach. Teraz nie piłam i pomyślałam, że może nadszedł czas uczynić ten krok. Przełamać się. Odwiedzić grób.

"Czeka mnie terapia poznawczo - behawioralna" - pomyślałam, naiwnie licząc, że może po namiętnej nocy mogiła Najbliższej Osoby stanie się bardziej przyjazna.

Przycmentarny dom był ciemny i ponury. Mieszkanie zakurzone, duże i upalne. Chodziły po nim trzy spasione  koty. Dom zastawiony literaturą. Głównie francuskojęzyczną. Właścicielka była romanistką, koleżanką po fachu Histeryczki.  Ledwo trzymałam się skóry, ale starałam się zachować pozory normalnej osoby. Histeryczka przyjęła mnie oczywiście winem, którego nie spróbowałam, za to na jego widok trzy razy puściłam pawia. Rozmawiałyśmy o karierze naukowej, a właściwie to ona monologowała o wyższości hermeneutyki nad strukturalizmem, podczas gdy ja myślałam o tym że chcę spać. Histeryczka była pełną poświęcenia polonistką, czytającą bez rozumienia, bez oceny wartości estetycznych, nieposiadająca własnego gustu, za to analizując tekst literacki poprawnie od strony formalnej, umieszczając go we właściwym kontekście i nadając poprawne znaczenie. Humanistyczny bełkot przejadł mi się mniej więcej na studiach, zaś szybko po rozpoczęciu doktoratu doszłam do wniosku że nad wszystkie metodologie, nader cenię metodologię własną. "Ależ przecież to odbiera pracy walor naukowości!" - krzyknęła - "Pewnie tak". Histeryczka rozpłynęła się w moralitecie i starała przeciągnąć na stronę metodologicznej poprawności, twardo podpierając się Barthes'em. Chciałam spać. Histeryczka paplała, o signifiant i signifie, Iwaszkiewiczu i Bolesławie Prusie. Brak zrozumienia  istoty dzieła literackiego kłuło mnie bardziej boleśnie niż zespół abstynencyjny, a radosna paplanina wydrążała mi dziurę w płacie skroniowym. "Chodźmy spać" - Histeryczka  chciała mnie wpierw lepiej poznać. Paplała do trzeciej. Poszłyśmy spać. W każdym razie ja padłam. O erotyce nawet nie pomyślałam. Niezbyt szczerze wytłumaczyłam tylko, że jest piękną i wartościową osobą i chyba mam ochotę ją szanować.

Niemniej po nocy nastał ranek a wraz z rankiem wizja kolejnej nocy, którą gdzieś musiałam spędzić. Wsadziłam histeryczce palce do pochwy. "Było cudownie!" - szepnęła mi do ucha.

W ciągu dnia wychodziłam z domu i stawałam pod cmentarzem. Najbliższa Mi Osoba dalej tam leżała, a ja dalej bałam się do niej pójść. Bałam się przyznać do porażki. Tego że zobaczy, że cierpię. Że się wyda, że nie jestem tym za kogo mnie miała. Bałam się, iż stracę w jej oczach i przestanie mnie kochać. A przecież nie żyła. Chodziłam więc wokół cmentarza i płakałam z tęsknoty. 

Romans trwał całe trzy dni.  Histeryczka mnie zostawiła. Chyba byłam jak dla niej zbyt głupia. .

Nie miałam pojęcia, że historia będzie miała swoją kontynuację.


sobota, 26 października 2013

Groby

Groby osób niekochanych odwiedzane są na pierwszego. Czyszczone rękawiczką lub grabkami przedszkolaka. Okraszone zniczem za dwa pięćdziesiąt. Groby niekochanych są granitowe i mają współtowarzyszy z granitu, krzyża lub marmuru. Przejeżdżamy  obok nich obojętnie, nie wypatrując w nich ni duchów ni ludzi.

Groby osób kochanych śpią w naszych łóżkach. Chodzą z nami do sklepu i na spacery. Całujemy je o poranku, choć są pełne smutku i tęsknoty. Groby kochanych potrafią się dzielić na dwa i na siedem, sprawiedliwie obdarzając swoich miłujących. Niby przeźroczyste, ale jednak żywe, barwne i ciepłe. Grobów kochanych nie odwiedzamy, one są z nami przez cały czas. Groby kochanych wcale nie są grobami. 

czwartek, 24 października 2013

Diagnoza 666

- Bo mnie tu coś nie pasuje - rzekł Pan Neurolog - Jeszcze raz. Kiedy Pani odstawiła alkohol?
- No jakieś dwa miesiące temu. W połowie sierpnia.
-Tak nagle?
- Nagle.
- Z dnia na dzień?
- Dokładnie.

Bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Aż za dobrze.
Sunęłam z J. przez park w Brzeźnie. Chyba zachodziło słońce, ale to akurat nieistotne. Miałyśmy Leszki i Desperadosiki owinięte w apaszki, tak dla niepoznaki przed strażą miejską. Paliłyśmy L&My pomarańczowe i rozmawiałyśmy o "Sklepie dla samobójców", który przed chwilą widziałyśmy w kinie. Głupia bajka, ale fajna. J. narzekała na wydział i na doktorat którego nigdy nie skończy, ja nie marudziłam, bo czułam się jakoś dziwnie pusta. Bez emocji, bez planów, bez pasji, super znudzona, od dwóch miesięcy regularnie zdołowana. 
- Chyba za dużo piję – powiedziałam.
- Ja też.
- Ale ja mówię serio. Jakoś tak mi się wydaje , że coś nie gra.
 J. na mnie spojrzała i tradycyjnie odpowiedziała trzeźwo: To przestań.
- Masz rację. Dziś  się napierdolę w trupa a potem abstynencja.


I tyle. Potem nastąpił dzień, ten dzień, w którym zaczęłam pisać bloga. 

- Czyli dlaczego Pani rzuciła alkohol - drążył Pan Neurolog
- Nie wiem. Coś nie pasowało. Codziennie piłam. Czułam się źle. Samotnie. Bolała mnie głowa. Nic mnie nie cieszyło. Ogólnie to dupa. 
- A po odstawieniu coś się poprawiło? 
- No raczej pogorszyło. 
- Ale w sensie , po tygodniu, dwóch , to poprawiło? 
- (w myślach: HELOŁ! Na Srebrzysku wylądowałam! Jak się kurwa mogło polepszyć?) Na głos: nie bardzo.
- No właśnie , bo szkopuł polega na tym , że zespół abstynencyjny ustępuje po tygodniu, góra dwóch. A u Pani... no właśnie , a jak się Pani teraz czuje? 
- No, nie wiem, i lepiej i gorzej...
- To znaczy? 
- Lepiej, bo nie chcę się zabić. Nie jestem również tak zdołowana...
- Ale nie o to pytam.
- A o co?
- O objawy zespołu abstynencyjnego. A więc: czy ma Pani sraczkę? 
- Słucham? No... Mam. 
- Objawy grypopodobne? 
- To znaczy jakie? 
- No takie jakby była Pani przeziębiona.
- Ja jestem przeziębiona. Regularnie, cały czas. 
- Od kiedy? 
- No nie wiem... cały czas wpadam w jakieś infekcje... - patrzyłam na faceta jak na idiotę
- Czy ma Pani wysypki? 
- No, na przykład na rękach..
- O problemy ze skórą nie pytam, bo sam widzę pryszcze na Pani nosie. Miała Pani może ostatnio nudności, zapalenia pęcherza, grzybicę? 
- W zasadzie wszystko. Nawet myślałam , że w ciąży jestem.
- A czy cierpi Pani na głód alkoholowy? 
- W zasadzie rzadko. Bardzo rzadko. To najmniejszy problem.
- No tak. To mnie się wydaje , że została Pani przeleczona. 
- Słucham? 
- To całkowicie normalne. Od kiedy jest Pani leczona na padaczkę? 
- Od dwudziestu lat. 
- A na depresje? 
- Od dwóch. 
- Kiedy zaczęto podwyższać Pani dawki leków przeciwpadaczkowych z uwagi na ich nieskuteczność? 
- Półtora roku temu. 
- A przeciwdepresyjnych? 
- Przed wakacjami. 
- A czy po tym worku kapsułek , który zażywa Pani dzięki specjalistom ze Srebrzyska czuje się Pani lepiej? 
- I tak i nie. Z resztą mówiłam. Nie wiem.
- To proszę sobie wyobrazić, że Pani organizm od dwudziestu lat jest szpikowany obcymi nieprzyjaznymi, chemicznymi substancjami. Prawdopodobnie jakieś dwa lata temu zaczął się buntować. Ale lekarze, zamiast posłuchać co Pani organizm ma do powiedzenia, podwyższali dawki. Depresja oczywiście swoją drogą. Nie kwestionuję, że jej Pani nie miała. Alkohol również nie ułatwiał sprawy. Ale kwestia jest taka, że objawy , które wzięła Pani za zespół abstynencyjny miała Pani w trakcie spożywania alkoholu, po jego rzuceniu i ma je Pani teraz.  Głodu Pani nie odczuwa. Nie ma Pani problemów z utrzymaniem abstynencji. Za to proszę spojrzeć na badania krwi. Wie Pani co oznacza ten wynik? To Leukopenia. To znaczy, że Pani system immunologiczny się poddał. Nie produkuje białych krwinek.  Jest Pani wiecznie przeziębiona, zakatarzona, zmęczona i zarażona. Oczywiście, tak mają alkoholicy jak odstawiają alkohol. Też im system immunologiczny wariuje. Ale w Pani przypadku to regularny strajk. Proszę spojrzeć dalej.  Pani żołądek przestał wchłaniać leki, bo ich nie chce. Tu ma Pani wynik próbki kału. Wysrywa Pani 90 % leków, które Pani przyjmuje. Ale to nie wszystko. Wysrywa Pani również składniki mineralne, białko, słowem wartości odżywcze , które powinna Pani wchłaniać. Dlatego jest Pani wyniszczona. I każdy w takiej sytuacji chodzi senny i zdołowany, bo po prostu nie ma energii. 
- Aha.  
- Ale zaskoczę Panią. Nie jest Pani wyjątkiem. Tak się często zdarza u przewlekle chorych. Organizm się buntuje. A Pani ma o tyle źle, iż bierze Pani bardzo mocne leki, przeciwpadaczkowe, które wpływają nie tylko na mózg. Pani organizm potrzebuje jednym słowem wakacji. 
- (w myślach: mam się przerzucić na bioenergoterapię?) na głos: co Pan Doktor proponuje?
- Jest taki dobry ośrodek w Warszawie. Klinika epileptologii. Jedną z rzeczy, które robią, to odtruwanie pacjentów. Oznacza to, że zostanie Pani położona. Leki przeciwdepresyjne zostaną powoli wycofane, a przeciwpadaczkowe obniżone do najniższej możliwej dawki. Następnie , po jakimś czasie przerwy, będą wdrażane Pani leki nowe i dobrane tak by były skuteczne i żeby było ich możliwie jak najmniej, najlepiej jeden , góra dwa. W tej chwili bierze Pani SIEDEM. Czeka Panią rok odpoczynku od życia . I wszystkiego.

Czyli nie jestem nienormalna? I nie muszę jechać na Zakopiańską?  Śmiać się? Płakać?
 

wtorek, 22 października 2013

Retrospekcja 2 - Pianistka

Nota: bohaterka poniższej notki nie jest pianistką ani nie startowała w Konkursie Chopinowskim. Jest za to artystką, wybitnie utalentowaną w swojej dziedzinie i w istocie brała udział w konkursie międzynarodowym rangą znacznie przewyższającą  konkurs chopinowski. Zdradzenie dziedziny jej specjalizacji natychmiast doprowadziłoby do wykrycia jej tożsamości, czego by pewnie nie chciała. Reszta historii mimo drastycznych scen ociekających krwią i blizną jest prawdziwa. 

Jeszcze nie ochłonęłam z pierwszego szoku przyjęcia, kiedy to do mojego pokoju weszła spłoszona chudzina targająca stage piano, statyw oraz plik nut. Nie zdążyła się przedstawić, ale już poprosiła mnie o pożyczenie telefonu celem wykonania pilnej rozmowy. Przysypiałam i nie chciało mi się żyć. Nie zadawałam pytań, tylko pożyczyłam komórkę. Dziewczyna mówiła szybko i chaotycznie. Coś o spisku, przemocy, policji, pobiciu. Nic nie rozumiałam. Dzwoniła do znajomych i rodziny. Najwidoczniej nie znalazła w nich zrozumienia ani oparcia.
- Jak się stąd wydostać? - zapytała
- A zgodziłaś się na przyjęcie?
- Tak. Nie . Nie wiem. To znaczy, zgodziłam się. Chyba.
- No to jak się zgodziłaś, to możesz wyjść w każdej chwili - powiedziałam a dziewczyna wyleciała z pokoju.
Wróciła po kilku minutach:
- Pożycz komórkę.
Tym razem mówiła coś o rozprawie, o testach na obecność narkotyków oraz o pobiciu, przemocy, policji i spisku.
- Myślisz , że jak poproszę Dziekana o to by się za mną stawił to mnie wypuszczą?
(Ja w myślach: zwariowałaś dziewczyno, tylko sobie na uczelni nagrabisz i do końca życia będzie ciągnęła się za tobą gęba wariatki) Na głos: Nie wiem.
Dziewczyna zadzwoniła więc do Dziekana. Potem do Rektora. A następnie do Profesora Prowadzącego i jeszcze kilku Ważnych Profesorów, ale chyba ją olali.
Dziewczyna miała to do siebie, że się zasadniczo nie odzywała. Siedziała całymi dniami skulona na łóżku, beznadziejnie wyczekując rozprawy, która nigdy nie miała się odbyć. Po jakichś pięciu dniach poznałam jej personalia. Była Pianistką. I to nie byle jaką, bo znaną i cenioną w Polsce i  Europie.
- Mamuś, poznaj moją współlokatorkę. Jest Pianistką i to taką super pianistką. Jest na stażu artystycznym u samej Popowej - Zydroń!
- A co poza tym studiujesz, kochanie?
- Mamuś, moja współlokatorka skończyła akademię muzyczną .
- I nie chcesz zdobyć zawodu, kochanie?
- Fortepian to jej zawód.
- No ale w sztuce tak ciężko się przebić! Miałam na myśli jakąś furtkę, koło ratunkowe na wypadek, jeśli z muzyką by Ci nie wyszło, kochanie.
- Mamuś, moja współlokatorka, startowała w ostatnim konkursie chopinowskim. Jej już wyszło, nie musi szukać furtek.
- Ależ ty córeczko też startowałaś w konkursie chopinowskim i nawet pierwsze miejsce zajęłaś i Ci nie wyszło!
- Mamuś, to był konkurs wojewódzki dla dzieci ze szkół muzycznych pierwszego stopnia, a nie żaden konkurs chopinowski.
- I pięknie grałaś! I ci nie wyszło! I dobrze, że na normalne studia poszłaś!
Mama w swej niewiedzy i ignorancji pozostawała nie ugięta. Postanowiłam nie kontynuować tematu. Współlokatorka cały czas milczała. Szybko zorientowałam się, iż mimo talentu i sławy nie stoi zbyt dobrze z pieniędzmi. Nikt jej nie odwiedzał. Dziewczyna nie miała kawy i herbaty. Notorycznie pożyczałam jej papierosy. Nie miała podpasek, papieru toaletowego (tak, szpital papieru nie daje), mydła oraz szamponu.

Po kilku dniach na oddziale zaczął grasować złodziej. Ginęły różne rzeczy, zazwyczaj pierwszej potrzeby. Papierosy, herbata, czekolada. Mi zginął szampon. I książka na temat technik wykonawczych utworów sonorystycznych. Szampon pal licho, ale na książkę się wkurzyłam. Lubię czytać o muzyce współczesnej. W mojej obronie stanął Inżynier (pacjent).
- Słyszeliście co się stało? - zagaił pacjentów siedzących w palarni - na oddziale grasuje złodziej!
- No kurwa, zajebał mi kawę
- A mi ciastka
- Mi gruszki
- Jak gnoja dorwę: pół paczki fajek!
- No właśnie - kontynuował spokojnie Inżynier - dlatego została wezwana ochrona, która w asyście policji przetrzepie wszystkim szafki...
- Ale co to da? Przecież, każdy ma w szafkach herbatę i gruszki!
- Ale Niemyślnej zginęła specjalistyczna książka. Przy szamponie, to można ściemniać, że się kupiło, ale przy książce...o...no...Niemyślna, o czym była ta książka?
- O technikach wykonawczych w sonorystyce
- Przy książce o sonocośtam, trudno blefować. Nikt tego przecież nie czyta.

Wieść gminna się rozniosła. Blef zadziałał. Oczywiście żadna ochrona nie miała zamiaru przeszukiwać szafek, niemniej książka o sonorystyce znalazła się 15 minut później w jadalni. Dobrze wiedziałam , że sprawczynią zaginięć jest moja współlokatorka Pianistka, ciekawa byłam tylko dlaczego się nie zapyta. Czemu nie poprosi? A przede wszystkim, czemu tak uparcie milczy i co jej dolega?

Minęły dwa tygodnie, przeniesiono nas tj. mnie , moją Imienniczkę i Pianistkę, ze skrzydła obserwacyjnego, do skrzydła dla tych "zdrowszych". Ja i Imienniczka trafiłyśmy do tego samego pokoju. Pianistka mieszkała pokój dalej, ale przebywała cały czas u nas. Tak samo milcząc. Oduczyła się kraść, nauczyła się żebrać. Wyciągała wszystko od wszystkich. Nawet rzeczy nieistotne. Miała własny komputer z internetem, ale korzystała z mojego. Miała ubrania, ale pożyczała od innych swetry. Zazwyczaj miała problem z oddawaniem. Dalej nie wiedziałam co jej było, ale była dziwna. Kilka razy złapałam ją na kompulsywnym obżarstwie a następnie rzyganiu, ale w jej zachowaniu było coś więcej niż zwykła bulimia.

Stałam na fajce w palarni. Zmulona jak zwykle, gdy nagle wpadła Jola - pacjentka ze schizofrenią.
- Wy , kurwa, widzieliście? Mamy cyganów na oddziale!
Milczę i palę fajkę. Pewnie ma znowu zwidy. Ale za chwilę przyszedł Pan Adam - samobójca, upadły przedsiębiorca.
- Nie wiecie co robi u nas cygański tabor?
Jemu uwierzyłam. Postanowiłam zobaczyć Romów na własne oczy. Otóż przyszli do Pianistki. Byli jej rodziną. Nie wierzyłam w to co się dzieje, tym bardziej nie wierzyłam, iż byłam świeżo po lekturze "Papuszy", ale to co się działo, działo się naprawdę, nie było wytworem niczyich urojeń.
Romowie przyszli po sprawiedliwość. Pianistka została w dzieciństwie wydana za uroczego cygana, niemniej nie było jej w głowie wieść cygański żywot. Prawdopodobnie zhańbiła cygański honor, gdyż członkowie jej rodu nie byli do niej przyjaźnie nastawieni.  Strasznie krzyczeli, rzucali w nią przedmiotami, wymachiwali rękami - nic nie rozumiałam. W końcu najstarszy z nich złapał Pianistkę za włosy i zaciągnął do łazienki.

I znów interwencja. Tym razem do pokoju pielęgniarek
- Przepraszam najmocniej, sprawa polega na tym że Pianistka....
- No... mąż do niej przyszedł
-Nie mąż tylko rodzina, oni ją biją...
- No i co mamy zrobić?
- Wezwać ochronę na przykład?
- Ale ochrona jest dla pacjentów.
- A Pianistka kim jest? Pielęgniarką? Błagam jakiś cygan zaciągnął ją za włosy do toalety. TEJ SAMEJ toalety, w której tydzień temu powiesił się pacjent. Jeśli ją zgwałci, to pół biedy. Ale jeśli ją udusi?
- Pani jak zwykle przesadza.

Nie musiałam jednak lecieć do ordynatora, bo w międzyczasie pacjenci sami stanęli w obronie pianistki, a pielęgniarki przerażone wizją zbiorowej bójki same wezwały ochronę. Romowie wylecieli i więcej się nie pojawili. A ja pomyślałam, że bez względu na to jak tolerancyjna bym nie była, nienawidzę przemocy. A Pianistkę podziwiam i szanuję. Za to, że tak daleko zaszła. Mimo i wbrew wszystkiemu. I chociaż kradnie i oszukuje. 
 

poniedziałek, 21 października 2013

Retrospekcja

Wracam na Srebrzysko.  Myślami, bo gdy tam leżałam nie miałam zbyt wielu sił by opisywać to, co się dzieje. A działo się. I ewidentnie "dom wariatów", to dobre określenie. Najmniejszymi wariatami są chorzy. Oni są dziwni i pierdolnięci, niemniej to akurat jest powodem, dla którego tam przyszli. Pamiętam pierwszy poranek, kiedy to salowe wygoniły mnie na śniadanie. O niczym nie myślałam, a już najbardziej nie myślałam o jedzeniu. Patrzyłam na płytki PCV i ściany obmazane gównem. Pokoje są między 8 a 9 zamykane. Po to by w nich wysprzątać i żeby wariaci nie zdążyli nabrudzić przed obchodem, który zaczyna się o dziewiątej. Okna faktycznie są bez klamek, ale i tak łatwo z nich wyskoczyć ponieważ większość jest tylko przymknięta i leciutkie podważenie szpary łyżeczką sprawia, że można otworzyć je na oścież.

Miałam więc spędzić godzinę na korytarzu. Nieśmiało weszłam na stołówkę. Przy stole siedziało kilkudziesięciu pacjentów. Przekrój przez zapite mordy (choć nie był to oddział dla alkoholików), obłąkane oczy, zespoły downa, demencję starczą i ogólny smród.  Niektórzy umazani zupą mleczną, inni chłepczący ją łapczywie, jeszcze inni po prostu siedzący nieobecni. Noży brak. Dlatego chleb smaruje się masłem za pomocą łyżki. Stałam przy ścianie wypatrując choć jednej osoby przypominającej człowieka. I znalazłam.

- Mogę się przysiąść?
- Nom.
- Nazywam się Niemyślna.
- Ja też.
- Serio?
- No przecież to imię nierzadkie.
- Fakt. (przez chwilę milczę). Zawsze jedzenie jest takie niejadalne?
- Nie wiem. Przyszłam tu wczoraj.
- To tak jak ja. (znowu milczę) . Trochę tu strasznie. Gdybym wiedziała, że aż tak strasznie, to bym nie przyszła.
- Ja też.
(milczymy)
- Zgłosiłaś się sama?
- Tak. Ponoć to miejsce dla mnie.
- Mi też tak powiedzieli. Choć nie ukrywam, że trochę odstajesz od średniej. Jesteś samobójczynią?
- Tak. A Ty?
- Ja też. Niedoszłą. Ale patrząc na to jak tu wygląda, wydaje mi się, że zrealizuję plan.
-  (uśmiecha się) Dokładnie. Prawie tu jak w spa (znowu się uśmiecha i milczy). Z kim jesteś w pokoju?
- Póki co sama.
- Masz luksus. Ja siedzę z kobietą co całymi dniami woła Matkę Boską o pomoc oraz skazaną, która odbywa tu leczenie z okazji niepoczytalności.
- O! (rozbawiona) Czyli ta Pani co na okrągło woła "Matko Boska , Józefie Święty zmiłuj się nad nami!", to Twoja koleżanka z pokoju?
- I jeszcze ta - powiedziała moja imienniczka wskazując na laskę o wyglądzie troglodyty.
- Oszfak! - tu się przeraziłam. Laska wyglądała...groźnie - To przyjdź do mnie. Mam dwa wolne łóżka. Nie wiem, czy pozwolą Ci się przenieść, ale zawsze możesz posiedzieć. Mam komputer i internet, możemy posłuchać muzy i pooglądać filmy. Ewentualnie płakać i spać. Póki co nikt u mnie Matki Boskiej o pomoc nie woła. 

Śniadanie dobiegło końca. Ktoś nas wezwał na gimnastykę, którą przesiedziałyśmy pod ścianą. Piłam kawę, trochę przysypiałam, a trochę się bałam. Poza tym byłam nieszczęśliwa. W końcu otworzyli pokoje. Obchód trwał 30 sekund. Zastanawiałam się, czy powiedzieć ordynatorowi o oknach, ale postanowiłam zostawić sobie możliwość wietrzenia i ewentualnej ucieczki.

Ordynator do mnie: Czemu tu Pani leży?
Ja (w myślach): Bo zasadniczo na łóżku się nie wisi. (Na głos) Nie wiem, ale bardzo chciałabym wiedzieć.  Chyba nienawidzę życia.
Ordynator do świty:  Stan dobry, świadomość jasna.

I poszli. Za to przyszła Koleżanka - Imienniczka, którą poznałam przy śniadaniu. Usiadła na łóżku. Zaczęła opowiadać o sobie. O swoich dzieciach. O mężu. O depresji, która ciągnie się za nią od kilku lat. Tak jak u mnie. Włączyłam muzykę. Słuchałyśmy Joni Mitchell. Już  przy śniadaniu zauważyłam jej nadgarstki całe pokryte strupami. Nie zadawałam pytań, tym bardziej , że Imienniczka, starała ukrywać się je pod swetrem. Mówiłam też ja. Starałam się unikać tematu cierpienia, więc zaczęłam czytać jakieś wpisy z fejsbuka. Nie zauważyłam kiedy Imienniczka zniknęła. Po prostu wzięła i wyszła. Byłam senna, nie chciało mi się jej szukać. Myślałam że poszła do łazienki lub zaparzyć sobie herbatę. Ale Imienniczka nie wracała. Po pół godzinie coś mnie tknęło.

Po korytarzu szwędali się pacjenci. W kuchni salowa zmywała naczynia. Imienniczki nie było. Ani w stołówce ani w świetlicy. Zaszłam do jej pokoju. Współlokatorka Imienniczki prosiła Najświętszą Panienkę o modlitwę a Skazana wesoło szczebiotała przez telefon. Imienniczka leżała we krwi.

Pokój pielęgniarek pusty, tylko telewizor nadawał powtórkę M jak Miłość. Pobiegłam więc do dyżurki - zamknięta. Gabinet lekarski - zamknięty. Pokój Ordynatora otwarty. Więc wchodzę:
Ordynator: Nie widzi Pani że jesteśmy zajęci?
Ja: Przepraszam najmocniej, ale jest taka sprawa, że pacjentka z 206 się tnie.

Ordynator ze świtą rusza. Ale nie do 206 tylko do brudownika. "PANIE SOBIE TU PYTLUJĄ A W MIĘDZY CZASIE PACJENTKA SIĘ TNIE!" Ryknął, po czym spokojnie wrócił do swojego gabinetu. Świta za nim. Pielęgniarki poleciały do 206. Relanium w dupę raz. Relanium w dupę dwa. Bandaże na rączkę. Imienniczka spała przez następny tydzień. 



niedziela, 20 października 2013

Who's Emma?

Wyszłam z Multikina ewidentnie wkurzona. Chyba nie dlatego, że film był słaby (choć widziałam lepsze), ale dlatego że uderzył w mój osobisty lęk graniczący z koszmarem sennym. Oto Adela zakochuje się w przepięknej Emmie - wyzwolonej malarce, otwartej na samorozwój oraz na samorozwój, a poza tym na samorozwój. Emma jest ofiarą systemu. Wykształcona, poszukująca, stawiająca na siebie. Ja , ja , ja i tylko ja. Nic więc dziwnego, że Adela służy jej za zmywarkę i wibrator.

Wszechogarniająca nas moda na  jednostkę, samostanowienie, której co by nie mówić, również uległam, wpycha nas w przeraźliwą samotność. Ludzie kompletni też niby potrzebują miłości, ale jak tu uzupełnić życie, które jest już pełne? Druga jednostka kompletna, nie połączy się z pierwszą. Będą dwoma oddzielnymi bytami. Może i nawet się lubiącymi, może czerpiącymi przyjemność z inspirujących rozmów i wspólnych aktów twórczych, niemniej dalej żyjąc oddzielne. Emmie do stworzenia całości brakowało uziemienia, kogoś kto wypierze, przytuli, postawi kwiatki na oknie - tworząc coś co powszechnie nazywa się domem. Poczucie bezpieczeństwa i stabilizacja przyciąga, ale i też szybko się nudzi. Szczególnie jeśli to poczucie ma zapewnić osoba pełniąca funkcję zmywarki. Dlatego Emma wymienia służącą na matkę, ale i tak poniesie porażkę, a nowy związek będzie ją tak samo upokarzać jak poprzedni.

Wolność uwiera i boli i bardzo ciężko ją mądrze ograniczyć.

piątek, 18 października 2013

Queen

Odkryłam nową matkę. To znaczy swoją matkę, tyle że poznałam jej inne, fajniejsze oblicze. Rzecz się miała dwa dni temu, kiedy to wracając z Gdańska przez przypadek zahaczyłam o jej pracę. Była w trakcie wykładu i opowiadała swoim słuchaczom o tajnikach chorób onkologicznych. Usiadłam z boku i ze zdumieniem oglądałam jak moja niemal sześćdziesięcioletnia rodzicielka kwitnie. Promienieje. Ba! Ona ŻYJE. Nie było po niej widać codziennego udręczenie, zahukania przez ojca, obsesyjnego zamartwiania się o sprawy nieistotne, wiecznie cierpiącej miny. Mama była w swoim żywiole, przekazując studentom  wiedzę i doświadczenie. Wykład na temat rozwoju raka trzustki brzmiał jak opowieść o krasnoludkach z tajemniczego ogrodu, które gonią Indiana Jonesa. Dawno nie wkręciłam się tak w opowieść, mimo iż sprawy medyczne znam li tylko z perspektywy pacjenta. Prowadzenie ciekawego wykładu to dar. Popatrzyłam na swoją matkę jak na zwycięzcę, który zbudował swoje małe acz wartościowe imperium. Studenci ją uwielbiają, pacjenci jeszcze bardziej. Wiele razy słyszałam "Pani mama jest aniołem", ale wtedy to mnie wkurzało, a przede wszystkim brzmiało mało wiarygodnie. W rodzinie bowiem matka jest największą przegraną. Ofiarą wszystkich i samej siebie. Dobrze było zobaczyć jej inne oblicze. Dobrze było ją znowu polubić. Zastanawiam się tylko, dlaczego tak trudno zwycięstwo jest przenosić. I czemu to akurat rodzina jest miejscem, w której ponosimy klęski.

niedziela, 13 października 2013

Wavin'

No więc jestem. Według jednych alkoholiczka, według innych ofiara organicznych zaburzeń osobowości, według jeszcze innych depresantka, według następnych ofiara niewyleczonego PTSD. Na pewno biseksualna lesbijka i niedoszła samobójczyni w jednej osobie.

Od wyjścia ze szpitala minęły dwa tygodnie, nowy ośrodek nie przyjął mnie z powodu cięć w NFZ. Cierpliwie więc czekam na wtorkową wizytę u mojej Pani Doktor (ta akurat twierdzi , że jestem depresantką) , żeby pomyśleć nad dalszym planem działania. Byłam również na Zakopiańskiej, gdzie namawiano mnie na terapię podstawową (dla uzależnionych) - dwa miesiące po osiem godzin dziennie.  Zastanawiałam się , ile osób opuściło ten przybytek szczęścia i rzeczywiście nie wróciło do nałogu? Czy sukcesem ogłaszają tylko takich alkoholików jak ja. Którzy nie odczuwają głodu, a jeśli nawet czasami się pojawi, to odwracają jego uwagę coca-colą i papierosem i czują się ok. Najchętniej wybrałabym się na terapię dla osób samotnych, gdzie nauczono by mnie odbudować życie bez poczucia żeny, porażki, bez uroczych porad zamieszczania ogłoszeń na serwisach randkowych i desperackiego podążania jedynie za posiadaniem kogoś.

Wszystko się jednak powoli uspokaja. Po zamęcie ostatnich miesięcy, gdzie każdy dzień szykował mi milion przykrych niespodzianek, życie płynie jakoś wolniej, muzyka smakuje lepiej i nawet mam ochotę jej słuchać. 

Wczoraj też było normalnie. Poszłyśmy z J. na spacer. Piękny , jesienny, zamglony. Miała przyjść też K. ale chyba mnie nie lubi, bo rozmyśliła w ostatniej chwili. Spacerowałyśmy przez cztery godziny rozmawiając o życiu, głupotach, kręcąc bekę  lub milcząc. Czułam że jest dobrze, że może być dobrze. Czy mogę poprosić Panią Doktor, żeby zamiast kolejnych terapii pójść na spacer , powąchać wilgoć i popatrzeć na złocistoczerwone drzewa?

Tak by mogło być zawsze.

piątek, 11 października 2013

A teraz będzie o marzeniach

 Marzy mi się rodzina i miłość. Marzy mi się, żebym umiała kochać, dobrze, mądrze i prawdziwie. Marzy mi się, by otaczający mnie ludzie mieli takie same umiejętności. Marzy mi się spokój, który nie będzie zakłócany przez nienawiść najbliższych. A Ci co mnie nienawidzą, nie potrafią kochać lub kochają źle , nie będą moimi najbliższymi. Chciałabym, żeby zakończyła się gehenna chodzenia po szpitalach, specjalistach, znawcach, którzy mieszają mi w głowie. Chciałabym odstawić leki, które mnie zmulają i od których tyję. I jeszcze psa bym chciała. Własnego. Znacznie łatwiej jest zrobić karierę niż być szczęśliwym człowiekiem. I o dziwo powiedziałam to ja, a nie Pałlo Koelo.

czwartek, 10 października 2013

Sprawozdanie

To nie ja zwariowałam, to życie. Ojciec uznał , że chorobę sobie wymyśliłam, żeby żerować na jego pieniądzach, choć nie wzięłam od niego ani złotówki i nie mam takiego zamiaru. Kiedy dotarła do niego ta smutna prawda, zabronił mi zabrać psa na sobotni spacer, ponieważ "powierzanie psa osobie chorej umysłowo byłoby nieodpowiedzialne". Kara rodem z podstawówki.

S. do mnie wydzwania w środku nocy. Po kilkanaście razy. Za każdy razem jest narąbany w trupa. Nie mogę go wybłagać żeby dał mi odrobinę przestrzeni. Najgorsze są smsy pełne ortograficznych błędów.

K. wystraszyła się chyba mnie na dobre, co boli, choć nie zamierzam jej S. osacza mnie. Zaprosiłam ją na sobotni spacer z psem. Póki co się zgodziła, tylko że nie mam psa.

Zakopiańska skierowała mnie na terapię przeciwalkoholową. Dwa miesiące , codziennie , osiem godzin. Delikatnie napomknęłam , iż muszę z czegoś żyć i nie mogę splajtować, i że mam doktorat, a Pani , że moje życie to efekt nałogu, więc ja jej na to, że alkohol pojawił się na końcu, to jest PO rozstaniu, PO bolesnym sezonie pogrzebowym, PO wpadnięciu w długi , PO wpadnięciu w depresję i że w tej chwili najmniejszym problemem jest głód alkoholowy a największym ogarnięcie firmy, którą porzuciłam na trzy tygodnie , kiedy trafiłam do szpitala oraz psychopatyczni rodzice, którzy wymierzają mi karę w postaci nie dania psa na spacer. A Pani na to , że to wina alkoholu. No jasne, chyba ich.

Tylko J. nie zawodzi. Jak zawsze.

sobota, 5 października 2013

Nie cieszy, gdy jest

Warszawa odmówiła leczenia. Choć wpierw przyznała miejsce i wzięła skierowanie. Może to dobrze. Nasiedziałam się w szpitalu i nawet czasami mam chęci powrotu do życia. Dobija mnie jednak wizja terapii na oddziale dziennym dla alkoholików, następnie terapii na oddziale dziennym dla samobójców a następnie terapii rodzinnej, która jest niezbędna. Bo jest. I tu leży pies pogrzebany. Z powodu tej terapii wolałabym się znów zamknąć na miesiąc w szpitalu.

Problem rodziny zaleczałam alkoholem. Trudno to znieść na trzeźwo. 19 bite lat awantur. Codziennie, bez względu na porę dnia. Agresywny ojciec , bierna matka. Ojciec, jest wysoko postawiony. Szef szefów. Nigdy nie widziałam go pijanego, mimo iż pije całymi dniami. Przed pracą , w pracy i po pracy. Uwielbia dla zabawy dręczyć zwierzęta, zrzucać kotki z czwartego piętra i podduszać karpie. Mnie dla zabawy zrzucił z krzesełka na Hali Goryczkowej. Dla zabawy przypalał papierosem, zdradzał matkę na prawo i lewo oraz kazał klękać jeśli potrzebowałam pieniędzy na lekcje pianina. O dziwo żal mam większy do matki , za jej bierność. Za to że się zgadzała na wyrządzanie nam krzywdy, że się nie przeciwstawiała, że nie walczyła, że nie odeszła, mimo tego że spokojnie mogła. Mam do niej żal o to że lubi być ofiarą. Że uwielbia przegrywać. W końcu też zaczęła pić, z tą różnicą , że się upija. Codziennie.

Rodzina  była raną, którą zaczęłam goić ucieczką. Studia - byle jak najdalej. Unikać spotkań. Widzenia - góra dwa razy w roku - na oficjalnych uroczystościach. Rozmowy tendencyjne. Mówimy tylko o sukcesach, nigdy o porażkach. Broń boże nie zdradzamy szczegółów z życia osobistego. Nie prosimy o pieniądze. Nie prosimy o pomoc. Wykręcamy się ze wspólnych wakacji. Po pewnym czasie było dobrze. Nawet zaczęliśmy się lubić. Zaczęłam z nimi pić i przychodzić częściej. W domu był zawsze alkohol. Awantury, nawet jeśli były, nie dotyczyły mnie. Mogłam w każdej chwili wyjść, a poza tym dalej trzymałam się zasady: nic o sobie, chyba że mówimy o sukcesach, ale i tak lepiej się zanadto nie chwalić.

Nie wytrzymałam tempa. Libacje z matką, po których wracałam do domu na czworakach doprowadziły mnie do punktu, w którym zaczęłam bloga. Sama matka wypytywana przez lekarza, czy widziała mnie spożywającą alkohol nie przypomniała sobie. Przyciśnięta, przyznała, że kilka razy wypiłam z nią lampkę wina. Szpitala nie było jak ukryć. Nie miałam pomysłu jak wytłumaczyć zniknięcie na ponad miesiąc.  W domu był kot, którym musiał się ktoś zająć. A tak na prawdę, to myślałam, ze może to ten moment kiedy trzeba sobie powiedzieć prawdę. Kiedy trzeba przestać udawać. Nie żyć więcej w iluzji. Powiedzieć sobie wprost "Nie udawajmy, że jest pięknie, bo jest chujowo". Powiedziałam więc rodzicom o tym , że leżę na Srebrzysku, o tym że mam depresję i zespół abstynencyjny, o tym że powinni się włączyć w leczenie.
Na oddział przyleciała matka i pierwsze co, zaczęła mnie namawiać do wyjścia "bo ojciec się nie zgadza na to by jego córka leżała z wariatami".  Następnie natrętnie zaczęła mnie wypytywać o sprawę sądową, którą dla niej prowadzę, "bo przecież nie można tego zaniedbać. Termin już tak blisko", na uwagę , że to niestosowne, bo właśnie po próbie samobójczej znalazłam się w szpitalu i ledwo żyję, zaczęła mi płakać jak strasznie ją ranię i jak bardzo nie może przeze mnie spać.  Ani "jak się czujesz?" ani "jak Ci pomóc?". Tylko JA , moje sprawy, ojciec i jej ból.

Rana została rozdrapana i krwawi. System ochronny nie działa. Naiwnie myślałam, że może coś się zacznie zmieniać, ale zamiast tego znowu stałam się winna. "Terapia rodzinna" o ile w ogóle zostanie podjęta, będzie miała przybrać charakter porady u superniani. Chcą wiedzieć jak rozmawiać ze złym dzieckiem. Terapeutka o ile nie będzie kretynką skoncentruje się zaś na oderwaniu ofiar od katów, ale to się nie uda. Ofiary są zbyt przywiązane do swego cierpienia. Ja tymczasem jestem bezbronna. Każdy telefon z domu okupuję zimnym dreszczem. Spotkanie z rodzicielami bezsennością. Ojciec już wie. To wszystko wymyśliłam, żeby wyłudzić od nich pieniądze na doktorat. On mnie przejrzał i nie da się nabrać.Tylko czyhałam żeby przejść na ich utrzymanie.

Dobrze, że przynajmniej o coś wie. Bo ja nie wiedziałam. 

czwartek, 3 października 2013

Niepicie

- Czy miała Pani klientów, którym małżeństwa rozpadły się z powodu picia?
- Miałam - odpowiedziałam
- A czy miała Pani małżeństwa, które rozpadły się z powodu niepicia?

I tu zdębiałam. Ponieważ niepicie zasadniczo rzadko bywa przykładem trwałego i całkowitego rozpadu pożycia. Okazało się jednak, iż mąż rzuciwszy 6 lat temu nałóg, intensywnie rozpoczął rehabilitowanie się, terapie, spotkania w AA i wciągnął w tę zabawę również rodzinę. Małżonka podczas terapii dla współuzależnionych odkryła swoje nowe ja, wszelkie błędy zwaliła na alkohol męża i odeszła.

Boję się lekarzy i terapeutów. Zaczęło się od zwykłej depresji i zapijania smutku i bezsenności winem. Skończyło się na miliardach diagnoz najrozmaitszych zaburzeń osobowości. Diagnoz wzajemnie się wykluczających i względem siebie przeciwstawnych. Podejrzeniami zaburzeń afektywnych dwubiegunowych, schizofrenii, psychopatii, narcyzmu. Na nieśmiałą sugestię, iż nie mam w zwyczaju dręczyć kotków, nawet w myślach, Pani odwołuje się do wyników testów. Milionów testów,  które cały czas muszę rozwiązywać.  Według jednych osobowość mam dominującą, według innych - zależną, mówię rozwlekle i lakonicznie zarazem, jestem uczuciowa i emocjonalnie spłycona. Co nowy lekarz , to nowa diagnoza. Testy, rezonanse, sranse, eeg, nikt się jednak nie pofatyguje żeby ze mną porozmawiać. Żeby uchwycić mało istotny drobiazg, że smutek pojawił się w moim życiu po rozstaniu. Po zakończeniu niezwykle ważnej , ponad dziesięcioletniej, intensywnej , intymnej i głębokiej znajomości, przyjaźni i miłości, i że alkoholem zaczęłam zabijać samotne wieczory i ogromną tęsknotę i że terapia CBT zadziałała, i już nie konam z powodu zranionego serca , ale ból zastąpiła pustka.  Fakt że zapełniam ją przelotnymi znajomościami i do nie dawna alkoholem, nie wynika z psychopatii tylko z samotności. Bo kochać jest trudno. Znaleźć właściwą osobę jest trudno. I boję się, że Ci wszyscy super terapeuci doprowadzą do rozpadu mojego życia właśnie z powodu niepicia.

wtorek, 1 października 2013

Relanium raz

Wolność jest znacznie trudniejsza niż nam się wydaje. Pierwsze dni poszpitalne minęły mi jak w transie, przepływając między rękami S., próbą zjednania sobie K. i zapomnienia o J. Wygląda na to, że S. mnie kocha a ja jego nie. J. kochać nie mogę. K. kochać bym chciała, ale nie oszukujmy się:  K. mnie poznała w najgorszym okresie życia, kiedy wiłam się w zespole abstynencyjnym i depresji, kiedy na trzy tygodnie zniknęłam w szpitalu i to nie byle jakim, bo psychiatrycznym. Czy można wystawić sobie gorszą rekomendację? Śmieję się sama z siebie, bo absurdalność sytuacji wydaje mi się nie do ogarnięcia.

W piątek przyszedł do mnie S. Było tak sobie , jak zwykle z mężczyzną. To niesamowite, jaką obsesję mają mężczyźni na punkcie penetracji. Kiedy dla mnie to właściwie nie jest seks albo przynajmniej jego marny procent. Poniżające jest proszenie się o pieszczoty, o zwrócenie uwagi na jakąkolwiek inną część ciała niż wagina. Że niby wiedzą, niby czytali, że gra wstępna, ale ona trwa do pierwszego wzwodu. Jego wzwodu. Potem już by szybciej. By zacząć grę, tę PRAWDZIWĄ. Gra wstępna, po pierwsze nie jest wstępna, tylko zasadnicza, a po drugie nie jest grą. Kobiety to wiedzą. Pewnie dlatego je wolę. Choć z drugiej strony dobrze jest doznać czasami przeciwwagi. Poczuć dominację. Czasami wydaje mi się, że wykończyła mnie moja niezależność. To że jestem finansowo niezależna, życiowo zaradna i zawodowo spełniona. Że nie mam nad sobą bata. Że nie mogę się nigdzie schować, bo to u mnie ludzie się chowają. Że jest we mnie potrzeba zależności, którą zaspakajałam zależnością od alkoholu. Dobrze czuć się czasami słabszą.

Do K. poszłam niewyspana i wkurzona. I jak zwykle się nie popisałam, ponieważ w trakcie rozmowy zasnęłam. Po prostu wstałam od stołu, poszłam do pokoju jej córeczki i zasnęłam. Spałam tak do rana. Czułam się źle i nieszczęśliwie. Czego z resztą nie ukrywałam w rozmowie. Nie ma co. Zdobędę laskę na bank.

W niedziele spotkałam się znowu z S. Powiedziałam, że to ostatni raz. Przyjął do wiadomości, ale nie uwierzył. Telefonów nie odbieram, na smsy nie odpisuję. 

Jutro będzie u mnie J. i w końcu będzie normalnie. Choć przez trzy godziny.

Jest w tym wszystkim jeszcze Pan Profesor. Postać dziwna, enigmatyczna i intrygująca. Czasami mam wrażenie, jakby wyznanie miłosne miał na końcu języka. Swoją obecnością wprowadza mnie w stan  euforycznej trzpiotkowatości. Całą sobą chce mu zaimponować. Zwrócić na niego swoją uwagę. Czasem to on się tak zachowuje. Czasem traktuje jak skarb. Bezpodstawnie faworyzuje spośród doktorantów, zaprasza  na spacery, a ja zaczynam myśleć , że nie głupio byłoby mieć męża profesora. Potem się odsuwa, a ja nie wiem o co chodzi. Też jest alkoholikiem.

Ciężko mi ogarnąć co chcę. Ciężko mi ogarnąć kogo chcę. W szpitalu za takie gadanie dostawało się relanium w dupę.